poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Rentgen vol. 1..... czyli wywiad z Ńemym

W tekście o najbardziej niedocenionych raperach na naszej scenie był jednym z pierwszych wyborów. Napisać, że reprezentant Sierpca to nietuzinkowa postać to jak odkryć, że Ekstraklasie daleko do poziomu Bundesligi. W natłoku premier być może niektórym umknęła premiera debiutanckiego „Ń”- duży błąd. Dla osób głodnych świeżego rapu to pozycja obowiązkowa. A co sam zainteresowany ma do powiedzenia? Zapraszam do rozmowy z Ńemy`m. 
(zachowano oryginalną pisownie)  
Krzywa Krooopa: Legalny debiut w postaci „Ń” to już historia. Słuchając tego materiału miałem wrażenie, że dostaję płytę od faceta, który swoim myśleniem o muzyce wychodzi daleko poza rap.
Ńemy: Rzeczywiście, od premiery minęło już pół roku, ale sądzę, że „Ń” nadal kryje niewykorzystany potencjał. Może przypomnę jeszcze słuchaczom o tym materiale, jednak teraz pracuję już nad następnym. Chyba czas na podsumowania i weryfikację dotychczasowych wyborów. Wykraczam poza rap, bo nazwałbym się raczej artystą crossoveru, niż po prostu - hip-hopowcem…

K: „Ń” jawi mi się również jako materiał, w którym hamujesz się by nie dać na „dzień dobry” pełnej dawki siebie. A Ty jak to widzisz?
Ń: Jedyne przed czym się hamowałem, to bylejakość. Płyta jest zwieńczeniem tego, co oferuję w danym momencie swojego rozwoju. Chciałem, żeby była jak najlepsza i dałem z siebie wszystko. Jasne, teraz zrobię to lepiej – nie umniejszając takim numerom jak „Sick Pro”, czy „Żyć wietrznie” etc.

K: Myślisz, że przeciętny słuchacz polskiego rapu jest gotowy na rap oderwany od przetartych ścieżek, sprawdzonych patentów, po prostu - nowatorski?
Ń: Zależy co rozumiesz w kontekście „przeciętności” słuchacza? Dla mnie to ktoś nie poszukujący. Konsumujący wyłącznie to, co dotrze do niego najbardziej popularnym, lub przypadkowym kanałem. Niestety, takie rzeczy rzadko okazują się naprawdę wartościowe. Myślę, że media zatraciły rolę trend setera. Chcą dogadzać odbiorcy idąc po najmniejszej linii oporu. Oczywiście, chciałbym się mylić i kiedyś móc powiedzieć, że zgromadziłem setki tysięcy fanów nie naginając swojej estetyki. #c.r.e.a.m.

K: Wystarczy przesłuchać kilka Twoich kawałków by zauważyć, że w swoich tekstach sięgasz po różnorakie inspiracje. Masz jakieś granicę w tworzeniu? Coś czego nie poruszyłbyś w swoich wersach lub gatunków muzycznych z którymi nie wszedłbyś w „romans”?
Ń: Szeroko pojęta muzyka biesiadna nie leży w kręgu moich zainteresowań (śmiech). Jest dużo złego hip-hopu, złego popu, złego rocka ale i dużo dobrych kapel. Lubię oryginalne postaci, które zarówno w tekstach, jak i muzyce pokazują mi świat z zupełnie nowej perspektywy – nie boją się być unikalni.

K: Od debiutu „Ń” minęło kilka miesięcy. Pracujesz już nad nowym materiałem. Czego można się spodziewać po Twoim drugim LP? –
Ń: Tak pracuję, ale nie chcę zdradzać za dużo. Spodziewać się można czegoś lepszego niż na „Ń” póki co.

K: I na koniec psychologiczna rozkminka. Gdybyś miał dokonać autocharakterystyki to w pierwszej kolejności nawał byś się producentem, raperem?
Ń: Jeśli mam generalizować, to artystą, po prostu. Dzięki za wywiad, pozdrawiam! 
 

Krzywa Krooopa
Pozdro 
  

piątek, 17 kwietnia 2015

Open Bar...... czyli recenzja Rasmentalism- Wyszli coś zjeść

Dekadę temu hip-hop wyglądał inaczej. "College Dropout" tętniło żywiołowością i autentyczną zajawką daleką od narcystycznej lanserki, OutKast brzmiał szalenie jak stylówki Andre 3000, a Cee Lo-Green.. no cóż, jego czas nie rusza. To właśnie ten etap w historii rapu okiełznał dwóch typów ze wschodu Polski. Kolebka to iście zacna, oparta na mocnych fundamentach, pełna żywych monumentów, której żadna moda nie zabije i żaden raper nie strawi. Nie strawi również drugi album Rasmentalism który wyciąga wszystko co najlepsze w tej konwencji, jednocześnie udowadniając, że świetny debiut nie był wypadkiem przy pracy, a naturalną konsekwencją.
Po debiutanckich "Herodach" obsypywani laurami, tarzający się w propsach, okupujący trasy koncertowe niczym mityczna czwórka z Liverpoolu, wolni od hateów jak mało kto. Ten błogi stan mógł rozleniwić, bo trudno było się oprzeć wrażeniu, że scena wpadła w sidła tej dwójki dobrowolnie abdykując koronę, a otwieranie nowo powstałych mostów i nadawanie nazw ulic nazwiskami dwóch gości którzy wyszli coś zjeść jest kwestią czasu. Wpychani na siłę w ramiona syndromu "drugiej płyty" po raz kolejny wykazali się przebiegłością a`la wytrawny kieszonkowiec. Już po pierwszych singlach można było z dużym prawdopodobieństwem założyć, że A- obawy Ras`a z "Ładnego życia" o poróżnieniu i spornej naturze mamony okazały się bezpodstawne, B- obniżeniu lotów nad Zamościem nie było i długo nie będzie.
Progres w formie Ras`a wita Nas u progu: "Pytają pod nosem czy Arek się zmienił? Jak w nowej furze wiozę stare problemy. Po najgorszym mam najlepszy rok w życiu. Boję się chujowej płyty, czuję wzrok typów. Ale spoko, nie wyplułem jeszcze ton syfu". Nie tyle same linijki, a gładkie poruszanie po bicie urzeka od początku. Ta lekkość w wbijaniu ironicznych szpilek: "Sprawdziłem zwykłe życie jak Hetman dno. Co? To nie dla mnie, wystarczy, że miasto w tym tonie dla mnie. W dobrym tonie były drogie restauracje. Takie nazwy w karcie, że jadę po niej palcem", ta zdolność w subtelne wtapianie emocji budzące niewymuszoną empatię, to nie rzecz nabyta, a jedynie podszlifowana, tak dobitnie obecna na tym albumie.
Błyszcząca już na "Herodach" czystość flow nawet nie dające powodu do podważania formy oscyluje wokół czołówki krajowej. Lekkość w rzucaniu rymów, z finezją budowane zmiany tempa, błyskotliwe przyspieszenia, gra na rymach, aż prosi się o więcej. Idące w zgodzie z wokalnym rzemiosłem sprawne pióro równie nurtuje: "Nawet nasze blanty palą się ze wstydu. Kto prowadzi moje życie kiedy siedzę z tyłu. Jak możesz zazdrościć hajsu jeśli nie wiesz co chcesz kupić. Czy chcesz co raz starszych dzieci czy co raz młodszej dupy? I tak wszyscy tracą czas tu. Szukają zatrudnienia z piracka mapą skarbów. Z miną jakbyś płacił za pięć gramów majeranku". Wchodząc na bardziej uniwersalny grunt nie dosięga Nas kazndzoiejski ton, ale gdy do głosu dochodzi prywata, gospodarz nie oszczędza sam siebie: "Pali mnie spotlight, po co chciałem światła? Kto mi to nagrał? Jestem Michael Douglas. Brudne flow, czyste ciuchy, wolny umysł, szybkie ruchy. Sprzedaję emocje, nikt ich nie kupi, muszę być tym, który nic nie musi. Wkręcam w banie tylko to, co przegrałem, nigdy to, co rzeczywiście mam. Po pierwsze to ja, po trzecie to szczęście, po drugie zaraz wymyślę- ja".
W zasadzie każde oblicze Rasa zyskało na wartości jak poczucie luzu lub ironicznej autorefleksji: "Milion dobrych wersów rzucam jak frisbee. Nie dbam o nie i w co to trafi. Tysiąc biletów, ale wiem, po co przyszli. Jebnąć sobie fotę z nami". Choć nic tak nie urzeka jak osobiste wędrówki: "Jak coś źle wymawiam - chyba nie byłeś przy nas tam. W sumie jakbyś był, czemu miałbyś przy nas stać. Patrzyli krzywo jak my na tych z prywatnych szkół Czy jak się najesz wstydu, to zaspokoisz jakiś głód? Karmiły nas marzenia, teraz widzę jak każdy schudł. W tych narracjach z łatwością można zatonąć, jest dojrzale, daleko od naciąganej martyrologii, którą notabene wykpił w "Nie jestem raperem".
Nie lada sztukę wykonali chłopaki z Rasmentalism. Z jednej strony emanując świeżością, z drugiej wykonując krok wstecz do czasów gdy sami jeszcze byli uczniami koledżu. Gdy parę lat temu na "Dolerean" sample z "Jesus Walk" nieśmiało przebijały się z pod wersów o pierwszej miłości do rapu można było brać garściami ten vibe. Od "Hotelu Trzygwiazdkowego" Ment skrupulatnie uzupełniał wachlarz swych umiejętności, odrabiając lekcję po lekcji. Tak obficie jeszcze nigdy nie było. Torpedowanie bębnami, upychanie perkusji tam gdzie tylko się da, samplowanie wokalami, flirtowanie z syntezatorami, zabawa z poziomami. Z pewnością druga część Rasmentalism nie zna umiaru. O monotonni również mowy nie ma, maltretujące tempem "System interwałów" lekko łechcący o The Streets, "Nocny" z wielkomiejskim anturażem pod który mógłby nawinąć Wiz Khalifa do spółki z Curren$y. Jednak prawdziwe apogeum ujawnia się gdy brak kontroli dochodzi do głosu. Przy pełnym akompaniamencie chóru gospel wodzącego z przymrożeniem oka w "Nie jestem raperem", ciepłe sample w "Nie jest tak"- mamy wszystko co fabryka dała.
Zupełnie przekonuje mnie Ment w tym wydaniu. Te wszystkie rytmiczne partię, zmienna dynamika, wielogłosowe wstawki, zestawione z subtelną elektroniką przypominającą, że to rok 2015 i już drugie LP na koncie. Być może wyrafinowanie Menta wychodzi momentami na jaw, maltretowanie w końcówkach utworów, jakby ten ład i gładkie produkcje miały drobne rysy. Mimo wszystko ten sam Ment daje tyle przyjemności podczas odsłuchu, że ciężko nie oddać mu respektu. Bo "Wyszli coś zjeść" nie traci na rutynie, wręcz przeciwnie. Bogactwo dźwięków dowodzi, że łańcuch na szyi z okładki (co prawda Rasa) jest zasadny.
Zasadne jest również konsumowanie tej płyty w całości. Brak słabszych numerów ale i wtórnych. Z drugiej strony, jest to materiał zróżnicowany, pozwalający złapać wytchnienie by później znów wpaść w dziki bieg. Wprawdzie zapowiedź szefa Asfalt Records o tym, że najlepsze kawałki nie należały do singli jest dyskusyjna. Forma gości jest co najmniej zadowalająca, nie zakrywa popisów gospodarz ale i nie powoduje obniżenia poziomu jak chociażby charakterystyczne dla Dwóch Sław wersy lub przyjemny dla ucha refren od Klaudii Szafrańskiej. 
Gdy w mainstream wchodzi się z albumem niemal perfekcyjnym, szybko okrzykniętym mianem "Klasyka" przez duże "K" to każdy słabszy ruch jest podkreślany do wielokrotnych rozmiarów, a zachowanie wcześniejszej pozycji jest uznawane za porażkę. Gdzieś po środku zawiśnie ten album. Bez kropki nad "i" tracący przy zetknięciu z poprzednikiem bądź momentami nieco przekombinowany. Nawet jeśli ten ostatni argument najbardziej trafia w sedno to chłopaki z Rasmentalism pracą frycowe za wcześniejszej sięgnięcie piedestału. Dobitnie udowadniający swoją pozycję na scenie Ras brzmi jeszcze lepiej niż na debiutanckim albumie. Metafory wypuszczane jakby mimowolnie, flow najwyżej jakości, wyzbyte sztampowych patentów pomysły na rap. Chemia między raperem a beatmakerem charakterystyczna dla tej dwójki potwierdza fakt, że mamy do czynienia z najlepszy klasycznym duetem na krajowej scenie od lat. A mając ochotę na apetyczną porcję colllege dropout nie będę sięgał po nieco przykurzony debiut Kanye Westa lecz świeży, pełnokrwisty, po prostu dobry rap od dwóch gości którzy wyszli coś zjeść.

Ocena: 9/10
Krzywa krooopa
Pozdro

"Wyszli coś zjeść" dostępne na Preorder.pl

czwartek, 2 kwietnia 2015

Burdel niewinności.... czyli recenzja Kendrick Lamar- To Pimp A Butterfly

Dużo wody upłynęło od czasów gdy na światło dzienne wyszedł ostatni album odciskający piętno w tej kulturze. Młode pokolenie słuchaczy przyzwyczajone do komercyjnych standardów, oklepanych bangerów, łatwo nośnych haseł, płyt oddalonych od sedna czterech elementów mogło czuć się osierocone. Rap się zmienił, realia gry są zupełnie inne, to co nie śniło się pionierom gatunku dziś jest powszechne. A jednak, nieco przykurzony i zapominany duch East-Coastu znów zstąpił na ziemię za sprawą trzeciego LP największej, obecnej nadziei rapu. Jeśli ktoś spodziewał się, że K.Dot powtórzy precedens poprzedniej solówki nagrywając płytę pod listy Billboardu i rozgłośnie radiowe może sobie odpuścić sprawdzanie „To Pimp A Butterfly”. Tu stare brzmienie ulic rozdaje karty. To album tak niemainstreamowy, do bólu dopracowany, po prostu wybitny.
Jakże odmienne jest podejście do tego albumu polskiego słuchacza. Podczas gdy zza wielką wodą trwa wyścig w prześciganiu na przechwały nad trzecim LP Lamar`a, to w przeważających opiniach rodzimych odbiorców przeważa rozczarowanie. Nie ma tego jebnięcia, nie ma kawałków rozrywających głośniki. Stara prawda, wszystkim dogodzić nie można. Lecz by „To Pimp A Butterfly” nadawało na właściwych częstotliwościach potrzebny jest powrót do korzeni, przestawienia odbioru na inny kierunek.
Największą siłą Kendricka jest zmysł smaku. Jeden z tych elementów który tak szwankuje w obecnym świecie hip-hopu. Na ostatnim albumie brzmienie było zróżnicowane, z jednej strony chillowe „Bitch, Don't Kill My Vibe”, z drugiej ciężkie basy, elektroniczne syntezatory, szerokie partie perkusji. Było na bogato i z polotem. Zupełnie odmienny stan zastajemy na nowym albumie gdzie woń czarnej muzyki wypływa z jednego źródła. Pewna skromność emanuje z tego materiału, jakby ktoś chciał urzec Nas prostotą życia. Będący ojcem chrzestnym całego splendoru Flying Lotus przenosi słuchacza w swój ciemny świat. To głównie dzięki jego rzemiośle wyjątkowy smak jazzowych sampli nabiera na klimacie.
Otwierający album track „Wesley`s Theory” z gorzką pigułką p-funku i stemplowanym znakiem jakości ikony gatunku- Georga Clintona to jedna z wielu perełek. Im dalej w las tym bardziej przesiąkamy tą czernią. Soulowe kadzidła z subtelną perkusją, lekkie sample, z przenikliwymi bębnami. Psychodeliczny haj raz wodzący przez mętne ścieżki jazzu, raz wpychające w cieplejsze objęcia g-funku w „These Walls” by w połowie drogi boogie-funkowy wulkan w „King Kunta” skąpał słuchacza. Bujające gramofony w „Complexion”, żywiołowy saksofon w „Alright” bądź słoneczne „i” z przepychem żywych dźwięków nie daje wytchnienia nawet na moment. Pod względem muzycznym to album szalenie dopracowany, brutalnie poukładany. Obecność Dr. Dre jest śladowa, stanowi bardziej symboliczną zmianę w sztafecie, podobny stan rzeczy dotyka inne sztandarowe postacie- Pharrella Williamsa, Snoop Dooga. Gdzieś ukryte, niepozornie przewijające się podczas tej podróży.
W tym wszystkim można ulec wrażeniu, że wracamy do debiutanckiego „Section. 80”. Lekko szorstkie a jednocześnie aksamitne flow, momentami niepozornie wijące się po bicie . K.Dot sprawia wrażenie jakby wyssał z mlekiem matki te brzmienie. Znając umiar, trzyma w ryzach swoje popędy. Ze stoicki spokojem i budzącą pochwały lekkością płynie po wersach by potem karcić: „I’m the only nigga next to Snoop that can push the button. Had the Coast on standby. “K. Dot, what up? I heard they opened up Pandora’s box”. I box ‘em all in, by a landslide”. Skojarzenia na „To Pimp a Butterfly” przeplatają się nawzajem, momentami jakby klimat „Boyz In Da Hood” nieśmiało przewija się przez rewir by zniknąć w kolejnej etiudzie.
Jak przystało na pokoleniowy album, „To Pimp a Butterfly” zostawia po sobie wrażenie rzeczy wybitnej. To jak toksyczne ukąszenie, które gnieździ się na końcu głowy by z czasem wydać plony. Zawarty w tytułu motyl stanowi parafrazę ważnego dla afroamerykańskiej społeczności powieści „Zabić drozda”, być może jest w tym również ukryty haczyk, a K.Dot wierzy, że trzepot skrzydeł motyla zakorzeni się podświadomości tego pokolenia. Sięgając po autorytety dla czarnoskórych lub ustawiając się w jednym szeregu z nimi? Od 2pac`a przez Martina Luthera Kinga po mesjasza poniżonych- Kunta Kinte. Zaczynając od enigmatycznego powrotu do przeszłości skwitowanego: „What you want you? A house or a car? Forty acres and a mule, a piano, a guitar? Anything, see, my name is Uncle Sam, I'm your dog”, by lada moment pokazać kto rządzi w grze: „I was gonna kill a couple rappers but they did it to themselves. Everybody's suicidal they don't even need my help. This shit is elementary, I'll probably go to jail. If I shoot at your identity and bounce to the left”.
Ten swoisty lot nad kukułczym gniazdem nie traci na wysokości. Furia w hotelu, pustka egzystencji, eksplozja frustracji, mrok sukcesu, nawiedzona Lucy, plastyczne obrazy przewijające się bezwiednie. Efekt męczącego na drugi dzień kaca który zwiastuje mentalnego pawia. Choć to wszystko stanowi zaledwie preludium do monologu pokolenia. Nie wiem czy Kendrick miał świadomość, że staje się głosem swojego pokolenia, popkulturowym pastorem, a docelowo motorem napędowym. Lecz gdy wyrzuca z siebie: „No life jacket, I’m not the God of Nazareth. But your flood can be misunderstood. Walls telling me they full of pain, resentment. Need someone to live in them just to relieve tension. Me? I’m just a tenant Landlord said these walls vacant more than a minute” trudno nie oprzeć się wrażeniu, że z premedytacją buduje jeden z najważniejszych aktów w historii hip-hopu nie wystając nachalnie przed szereg. Nie podnosząc na siłę głosu, bez sięgania po proste środki, tutaj wszystko rozgrywa się subtelnie.
Koniec końców, ta psychodelia motyli prowadzi do natury społecznej. Symboliczne zamknięcie zmiany pokoleniowej jaką jest wywiad z 2paciem, lecz za wstęp do rozliczenia się z własnymi i nie tylko demonami, wbija kij we własne mrowisko: „I know you hate me just as much as you hate yourself. Jealous of my wisdom and cards I dealt. Watchin' me as I pull up, fill up my tank, then peel out. Muscle cars like pull ups, show you what these big wheels 'bout, ah. Black and successful, this black man meant to be special. Katzkins on my radar, bitch, how can I help you? How can I tell you I'm making a killin'? You made me a killer, emancipation of a real nigga”. Wykazując się nie tyle odwagą, co charakterystyczną dla wybitnych postaci charyzmą.
Magia tego albumu trwać będzie przez długie lata. Świetność Kendricka zapewne nie zmaże już żaden słabszy ruch, załamanie formy lub poważny beef. Czar tego motyla nie jest dla wszystkich, być może czas sprawi, że zakwitnie on w większej rzeszy. Niemal każde pokolenie doczekało się swojego autoportretu, dla niektórych będzie to „Illmatic” dla innych „2Pacalypce Now”, dla obecnego pokolenia ten motyl będzie nieśmiertelny. Ostatni akt monologu, pytanie bez odpowiedzi, brak kropki, pewna podniosłość pozostaje. Nawet jeśli zabrzmi to groteskowo.


“The caterpillar is a prisoner to the streets that conceived it. Its only job is to eat or consume everything around it, in order to protect itself from this mad city
While consuming its environment the caterpillar begins to notice ways to survive
One thing it noticed is how much the world shuns him, but praises the butterfly
The butterfly represents the talent, the thoughtfulness, and the beauty within the caterpillar
But having a harsh outlook on life the caterpillar sees the butterfly as weak and figures out a way to pimp it to his own benefits. Already surrounded by this mad city the caterpillar goes to work on the cocoon which institutionalizes him/He can no longer see past his own thoughts
He’s trapped. When trapped inside these walls certain ideas take roots, such as going home, and bringing back new concepts to this mad city. The result? Wings begin to emerge, breaking the cycle of feeling stagnant. Finally free, the butterfly sheds light on situations that the caterpillar never considered, ending the internal struggle.Although the butterfly and caterpillar are completely different, they are one and the same."


Ocena: 10/10
Krzywa krooopa


poniedziałek, 30 marca 2015

Ma swój Lewiatan..... czyli recenzja Quebonafide- Ezoteryka/Erotyka

Ze świecą szukać drugiego takiego gracza który wywołuje podobne zamieszanie. Featy szeroko komentowane, akcja z frazą roku „to nie jest hip-hop”, jawny zamach stanu na płytę roku w postaci sześciu klipów w kilka godzin. Ten raper jeszcze przed legalnym debiutem zatrząsł sceną. Z przylepioną łatką rapera dla gimbazy (daj Boże by te gimby skumały wszystkie podjazdy Que) i pędem do nawijania jakby miał się zaraz skończyć świat musi się czuć jak ser mascarpone w tiramisu- sami to rozkmincie..
Lud go wybrał. Grzmią komentarze, wszelkie rankingi podsumowujące poprzedni rok. Jakakolwiek obecność Que na bicie w ostatnich miesiącach była jak objawienie duchowe. Niemal zawsze wrzucana do worka o randze „BREAKING”, wzbudzająca emocje i dzieląca środowisko. Przypisując sobie monopol na uwagę jak Russell Westbrook w świetlne LeBrona Jamesa, Que w krótkim czasie zbudował sobie „małe Imperium” które nawet nie śniło się niejednemu weteranowi. W tej całej Quebomanii trudno nie odnaleźć charakterystycznego symptomu. Opus Dei dla sceny, która w symboliczny sposób w przyszłości wyklnie swego inkwizytora? Kilka ksywek przez lata musiało doznawać piętna krzewiciela nowych trendów. Coś podobnego doświadcza obecnie Rasmentalism po singlu „Nie jestem raperem”. I jestem skłonny zaryzykować, że podobny scenariusz może dopaść „Ezoterykę” i jej autora...
Podobieństw jest kilka. Podejście do rapu wychodzące poza przeciętną krajową sceny i sorry za truizm- powinność rodaków do ściągania w dół tych co tronu zasmakowali. W realiach hip-hopu A.D. 2015 gdzie Rap Genius zastępuje samodzielne myślenie słuchacza, a raperzy częściej posługują się hashtagami na Instagramie, starannym dobieraniem metek i uprawianiem Szwajcarii na FB niż bawieniem się wołowiną ten rap się broni. A sama „Ezoteryka” wskazuje na właśnie proporcje między skillsami a popularnymi trendami.
Być może odbiór legalnego debiutu Quebonafide byłby jeszcze bardziej przyjemny gdyby nieznajomość ze znaczną częścią materiału na kilka tygodni przed premierą. Na świeżości co prawda ten materiał nie traci lecz jakby wyciąga na światło dzienne pewien schemat w rzemiośle Que: posługiwanie się słowem „jak” na potęgę, które z czasem zaczyna bić po uszach, chwilami ciągnięcie metafor na siłę, budowanie górnolotnych wersów kiedy wypadałoby w prostej formie pojechać. Daleki jestem od określenia nawijki na Ezoteryce mianem przewidywalnej, bo jak mało kto na polskiej scenie potrafi utrzymać szczytową dyspozycję flow przez cały numer. Są kawałki gdzie gospodarz nie żałuje polotu i bez kontroli wyrzuca wersy: „Nie ma emocji, nie ma rapu, nie mam dość. Jest rap, odczuwam lęk, żal, złość. Samozachwyt, dlaczego jeszcze nie podzielasz? Mój ziomek obrócił się w proch, mamy do czego strzelać”. Z wokalną czystością dziewicy z miejsca można go wpisać do czołówki najczystszych wokali w branży, z prędkością TGV prześcigający topornych nawijaczy o randze PKP. Warsztat na tyle bogaty, że grzechem było by zepsucie tego materiału.
Nie da się ukryć, że bragga to najsilniejsza broń Quebonafide nie od dziś. Wersy nie są nadąsane, dalekie od Ułańskich przechwałek, sprawiające wrażenie jakby przychodziły raperowi z Ciechanowa z wielką łatwością: „Poznasz mnie po ciuchach, ruchach. Jak na PS Move Stalker, mam korzenie pod ziemią. Tu gdzie sukces ma wiele imion. Czasem mu powiem na "ty" przez zapomnienie; wóda. W imię czego znowu pęka ten Smirnoff. Chyba pora na przedstawienie; Kuba, Crossing over, nowe stillo, robię to, poza tym hołduję zmianom. Chcą mi wchodzić z butami w moje. Tylko teraz Valentino i Ferragamo. Pierdolę modę, nagrywam wave za wavem, co się ze mną stało? W szafie nie mam miejsca na więcej i nie wiem. Bez zarzucenia mam na bani to samo parano”. Ta zabawa słowem ma w sobie coś wyjątkowego, żonglowanie różnorakimi inspiracjami lub dla smakoszy tematu sprytnie przemycone punche mogą cieszyć: „Wpadłem tutaj zrobić sajgon, nie myl z Carenardem. Mam straszną frajdę, mój psycho-fanbase działa jak Hiden” lub udane metafory: „Scena jest świeża, ja umieram z głodu. Nawet nie chce mi się otwierać cudzysłowu. Nawet nie chce mi się otwierać cudzysłowu. Bo zjadam ich jak, yyy, czy jest opcja na dowóz?”.
„Ezoteryka” jak i „Erotyka” to taki materiał gdzie miszmasz braggi, skillsów i głodnej natury MC przenika się nawzajem. Dla wyznawców rapu z przekazem ten album może być toksycznym ukąszeniem. Momentami bardziej „poważne” linijki subtelnie wypływają na wierzch pozwalając na lepsze poznanie rapera który mimochodem sprawnie kamufluje się na bicie: „Żadnych problemów, depresji przy gniewie. Chyba, że odpalam C30-C39. Żyje zwiewnie, tylko dzisiaj i tu. Już nie wiem czy to Epikur czy filozofia Misia Baloo. Zawijam parę monet i dzionek witam jak król”.
Sporo w tym wszystkim finezji, błyskotliwego poruszania się po bicie bądź po prostu właściwych wyborów muzycznych. To, że gospodarz „Ezoteryki” nie przebiera w środkach jest w sporej części zasługą producentów. Zarówno album i mixtape trzymają równy poziom, zaskakująca jak na warsztat produkcja od Soulpete, agresywne newschoolowe bity od Chris`a Carsona to zaledwie przedsmak. Szeroka paleta świeżego brzmienia od petardy Matheo po równie mocny sztos od Lanka w „Jackass” aspirujący do tytułu bangera roku, nisko zawieszonej delikatnie elektroniki i z żywiołowymi bębnami od Bob Air`a w „Vanilla Sky”, mroczne „Kryie Eleison” od ka-metal w której prostota procentuje lub osadzona w na lekkich bębnach produkcja od Essex`a.
W zasadzie Erotykę traktuje jako odrzut Ezoteryki, udany, zupełnie przyjemny z kilkoma bangerami jak „Sukces” lub „Jackass” ale jednak odrzut. Ezoteryka broni się sama, długo oczekiwany album, zapowiadany na debiut roku nie zawiódł. Co raz częściej pojawiające się głosy o końcu rapera z Ciechanowa jeszcze przed pierwszym LP można wyrzucić do kosza. „Ezoteryka” dowodzi, że hype na Quebonafide nie jest jedynie chwilową modą. Jak mało kto na naszej scenie potrafi sprawnie poruszać się po bicie, bragga nie brzmi topornie, a łatwość z jaką operuje flow musi zwracać uwagę. Nawet ciągotki do popowych refrenów jak ten w „Ile mogłem?” stają się znośne, a grube bangery jak „VooDoo” rekompensują zbyt górnolotne momentami wersy.
Zapewne znajdą się osoby które na samych pochwałach zakończą swoją przygodę z legalnym debiutem Que. Nad kilkom elementami jednak należało by popracować. Przesyt i szybka nawijka nie zawsze się sprawdza- patrz gościnna zwrotka Rasa kradnąca uwagę w wspólnym kawałku, czy też wcześniej wspominana schematyczność może z czasem obniżyć notowania „Ezoteryki”. Jak na debiutancki materiał nie ma co wybrzydzać, „Ezoteryka” nieokazała się mistyfikacją zdolnego rapera lecz udanym wejściem w mainstream jednego z najciekawszych raperów ostatniej dekady. I choć nie jest to rap po który bym sięgał mimowolnie to intrygująca moc Quebonafide okazała się zaraźliwa.  A to dopiero początek.


Ocena- Ezoteryka: 8,5/10
Ocena- Erotyka: 7/10
Pozdro
Krzywa krooopa



Album dostępny na preorder.pl

 

środa, 25 marca 2015

„Parszywa siódemka”.... czyli najbardziej niedocenieni raperzy w Polsce vol.1


Długo nie mogłem strawić niszowej pozycji kilku ekip jak choćby Dwa Sławy bądź Rasmentalism. W zasadzie rap gra jest jak korporacja z logiem koniczynki- hierarchia z dupy wzięta. Popularność nie ma nic wspólnego ze skillsami- banał. Ale jeszcze większym banałem jest podochodzeniu do polskiego rapu jak do jednej, wielkiej kserokopiarki gdzie opcje kopiuj/wklej są popularne jak żubr w puszczy i na tyłach osiedlowych sklepów. Scena jak niemal wszystko w życiu (jeszcze większy banał) ma swoje słabe i mocne strony. Także graczy które ciągną tą kulturę za ucho do przodu i tych którzy obniżają rangę. Ale dziś o tych którzy na majku zostawiają siebie, pasję, zdrowie, a zasłużonego fame`u.... no właśnie.

Jeżozwierz- Oj Jeżu, Jeżu, Panie Jeżu. Po „Panu Kolczastym” liczyłem, że brama do Ekstraklasy została właśnie „wyjebana w kosmos”. Kosmosu nie ma, za to jest brud, bezkompromisowa nawijka, charakterystyczne flow, stylówką którą można by obdarzyć gromadkę raperów z pewnej dużej wytwórni. Stołeczny MC chyba już na stałe wdarł się do annałów undergroundu. Co prawda, nie wróże Jeżowi rychłego końca kariery. Sam liczę na nowe projekty lecz Jeżozwierz to taki typ co nigdy brokatem błyszczeć nie będzie i nigdy mainstream go nie porwie. Na szczęście.

Wyga- W moim prywatnym TOP10 krajowych nawijaczy zakotwiczył na stałe ostatnią solówką. Trochę czasu minęło, nowy album w nowej wytwórni, z lepszą promocją może zaowocować zasłużonym, większym zainteresowaniem. No właśnie, jedynie może. Wyga jak sama ksywka wskazuje to taki zawodnik który potrafi skraść kawałek niemal każdemu na scenie, subtelnie z wrodzoną zadziornością potrafi bawić się bitem, przyspieszać jak bolid F1 lub zwalniać nie tracąc na mocy. Brak słabych stron więc skąd ta niska popularność?

Ńemy- Niedawno Kękę na FB napisał o reprezentancie Sierpca: „Wydaję mi się że ten gość jest artystą. Ja jestem raperem On jest artystą”. Z Ńemy`m jest jak niemal z każdym pionierem. Nie doceniony w czasach gdy tworzył by odkryć ścieżki dla innych, którzy pod cudzym sztandarem zbiorą plony. No cóż, life is bitch. Ale to za mało, producent niebywale zdolny choć z newschoolem za pan brat to klasyka tętni w żyłach. Ale nie o beatmakerach mowa tutaj. Techniczny kot, zdolny tekściarz, szybko wkręcający się do głowy. Debiutanckie „Ń” to solidna wizytówka najmocniejszych stron Marcina Niemczyka, ale nie pokazująca w pełni potencjału. W moim odczuciu, kompletnie niedoceniony materiał jak i jego autor. Shame on Nigga...

Flint- Sam nie wiem co sprawiło, że Flint nie jest jedną z najbardziej gorących ksywek. Ksywek która by rozgrzewała klawisze hejterów i zbierała zasłużone propsy u ogarniętych fanów. Rymów przesyt- zgadza się, ucho do bitów- z tym to nie zawsze bywało dobrze, ale ostatnio jest się czym jarać, flow agresywnie zwracające uwagę słuchacza, talent do pisania, czego chcieć więcej? Jako Czarny Charakter przekonywał, że jest kompletny już jako Zła Sława groził, że woli rozwalić się furą niż przeżyć klapę z nowym albumem. Pewności siebie i wyrazistości reprezentantowi Koka Beats odmówić nie można, skillsów tym bardziej.

Laikkie1- Jeden z najbardziej hejtowanych raperów znad Wisły. Jeden z niewielu graczy który w tej kulturze nie uznaje wszelkich przejawów konformizmu i kolesiostwa. Lirycznie- kot, swymi wersami potrafi obnażyć słabość polskiego rapu. Flow może i nieczystością często afirmowane ale swą techniką raper z Bogatyni wszystko nadrabia.

Sarius- Widzę w nim czołowego rapera najbliżej dekady. Kogoś kto porwie tłum. Choć obecnie, ten młody, zdolny raper z Częstochowy jest raczej pozycją znaną wytrawnym znawcą gatunku, a masy w sporym odsetku nie skumały fenomenu tego gracza. O ile pierwszy legal był spokojnym wejściem na scenę to drugim krążkiem Sarius wyraźnie wskazuje co znaczy nowa szkoła rapu.

Vixen – Ostatni krążek to jedno z największych zaskoczeń polskiego rapu. Były już reprezentant RPS Enterteyment puścił lejce, bardziej szalony niż spokojny, jak drink Jamesa Bonda wstrząśnięty niezmieszany. Na swych bitach groźny jak Luis Suarez w polu karnym. Rzuca metaforami bez kontroli, a swym flow udowadnia, że może nawinąć pod niemal wszystko. Talent do budowania intrygujących wizji, plastycznych obrazów może zagwarantować palę pierwszeństwa wśród rodzimych wizjonerów.


Pozdro
Krzywa Krooopa

niedziela, 22 marca 2015

„Rap dla 30-latków”.... czyli recenzja Kękę- „Nowe Rzeczy”

Już na samej okładce debiutanckiego LP można było poznać czym są owe, tytułowe „Takie rzeczy”. Bliźniaczo podobny front drugiego legala mógłby zwiastować kontynuację obranej ścieżki. Niektóre rzeczy pozostały: charyzma, unikalny styl, bezkompromisowa nawijka, kipiące z głośników emocje. Coś jednak się zmieniło, po ponad roku od debiutu raper z Radomia powraca. Dojrzalszy, z bardziej dopracowanym materiałem ale nie zepsuty mainstreamem. 
 
Ta analogia ma pewien smaczek. Miejsce winyla zajął najwierniejszy kompan ostatnich miesięcy- majk, zamiast róży serce zagościło, kieliszki zamieniły się biegunem, a i zwinięta kolęda martwych ziomków jest wymowna. Nawet jeśli ta symbolika jest nad wyraz to zmiany u rapera z Radomia słyszane są aż nadto. Przy takim materiale jak „Takie rzeczy” nie dało się przejść obojętnie. Rzecz to charakterystyczna i mocno wyróżniająca się na tle krajowej przeciętności, czego dowodem jest pokrycie złotem. Szybki fame, fala propsów, jak sam przyznał w luźnym traku po premierze pierwszego albumu, wejście na szerokie wody przewróciło życie. Można by się obawiać o formę, bo nie jednej udane wejście zgubiło. Można by się obawiać ale nie w przypadku Kękiego. Po ponad roku, „Nowe rzeczy” przed premierą doczekały się statusu jednej z najbardziej oczekiwanych płyt tego roku, ba nawet kandydata do płyty roku.
Jednej rzeczy oczekiwałem po tym albumie- uwolnienia się od nierozłącznego elementu który towarzyszył na poprzednim albumie- surowości, jakby materiał był nagrywany „za pięć 12-sta”. O ile szorstkie, brudne i nie zawsze czyste flow miało swój unikalny wydźwięk dający wrażeniem żywcem wyrwanego z undergroundu świeżego kota to pośpiech w pisaniu linijek był wyraźnie odnotowany- prawo debiutanta. Już jako zawodnik z określoną pozycją i rzeszą fanów reprezentant Radomia pokazuje, że odrobił lekcję. Nie słychać pośpiechu, wersy są traktowane z rozwagą i wyczuciem. Gdy bit ponagla przyspieszenia wypadają na szkolną „szóstkę”, gdy potrzeba zwolnić forma również się zgadza. Zresztą, ucho do bitów Kękiego nie jest żadną nowością, jak mało kto na naszej scenie reprezentant Prosto potrafi wyciągnąć maksimum z produkcji. Wszelkie dopieszczanie słów, trafne akcentowanie, balansowanie tempa lub nonszalanckie wyrzucanie linijek jak w „W dół kieliszki” pokazują, że syndrom drugiej płyty nie dosięgnął autora „Takich Rzeczy”. Dodając do tego nienaganną formę flow i patent na czerpanie z prostoty tego co najlepsze dostajemy rapera bez spiny, ogarniętego i wiedzącego co chce zrobić z kawałkiem.
Wracając do kwestii prostoty, nie da się ukryć, że w tym rapie jest ona wpisana w DNA. I w żadnym wypadku nie stanowi ona o słabości tej płyty. Często padająca w opiniach teza o braku rymów nijak się ma gdy gospodarz sięga po takie perełki: „Historia uczy na faktach czystych bez polityki. Fakty takie, że od dawna chcą nas ciągle zawłaszczać. Myślę o tym na przykład stawiając znów polskie znaki. Jak ja bardzo się cieszę, że to nie jest grażdanka. Patrz na orła w koronie, mógł być cały czerwony. Jakby w połowie napełnił się krwią traconą przez naszych. Ciągle biały i dumny niech mocniej wbija te szpony. W kościach czuje zapewne niedługo znowu się zgłoszą!”. Słowo perełka nieco gryzie się ze spectrum tego krążka. To właśnie percepcja dojrzałego patrioty stanowi credo „Nowych Rzeczy”. Obyło się bez łatwo nośnych wersów a`la populus, to nie rap na wiec wyborczy, poglądy mocno osobiste, napiętnowane prywatnymi wnioskami i doświadczeniami ale i podparte sprawnym piórem. Rzecz która cieszy, Kęki nie ma ambicji do uprawiania polityki: „Z imieniem Polski umrzeć, swoją śmiercią ją uświęcić. Jestem gotowy na to, moment kiedy wznoszę hasło. Setki gardeł razem ze mną rzuca swą codzienność na bok”. Sporo w tym emocji ale i dojrzałości oddalonej od ułańskiej mitomanii: „Masz na sercu los ojczyzny no to oddaj głos. Takiego wała! Robię swoje, se nie pozwalaj. Politykuj, a ja pisze wersy, trzymam się z dala. Paru myśli coś o ludziach, reszta raczej nie. Twoja partia, banda chuja i ta druga też. Nie ma gadki, na fejsie lajki posty za hajsy. Drobne przysługi, brudne łapy. Oni grają ty tańczysz. Podziękuję, co ja niby z tobą mam. Wyjebane mam na ruskich, to mi mówisz brat”.
Wysoka forma liryczna sięga dużo dalej. Równie dobrze wypadają luźne wersy, gdzie momentami można uleć wrażeniu, że rapuje zupełnie nowy Kękę: „Alkoholicy, bracia, kurwa, chceta to se pijta. Chceta to wracajta rano, czwarta, kierma pusta. Zima, minus, bary, burdy, długi, kurwy, bordo buzia. Zgubione ciuchy, obrzygane buty. Masz numer od tej grubej? Te, alvaro, jesteś ósmy. YOLO, mordeczko, YOLO, życze Ci dużo szczęścia. Byłem poza kontrolo, powodzenia na zakrętach. Czy będę mówił: życie to jest sukinsyn. Gram dla normalnych ludzi, wzloty, doły - cały Kiki”. Zwolnienie tempa także owocuje w dobre linijki: „Mam dosadność, lapidarność, styl ma trafiać zawsze w punkt. Setki książek, lata z alko, studia, meliny, radość, ból. Zapierdalania czasy, odpierdalania czasy. Dzieciństwo z rodzicami, dzieciństwo obok mamy. Ojcostwo na doskoku, ojcostwo z walką o nie. Koleżków mnóstwo z bloków, tylko ja i moje paranoje. Lata samotne, gorzkie noce, mocne przygody, setki wrażeń. Dziś tylko z tobą kotek - deklaruje facet. Każde słowo waży, każde z tych wszystkich haseł. Nie miewam pustych wersów, wiem co robię i wiem co jadę”. I choć forma nawet na moment nie ucieka.
Przyznam, że nie byłem do końca przekonany singlami, a w zasadzie pracą producentów. Na szczęście album zweryfikował obawy. Przeciętny, wręcz dedykowany blokowiskom bit z „Pamięć Zostaje zostaje” już nie bije tak po uszach, chilloutowe „Fajnie”, stadionowy „Młody Polak” z funkującą perkusją, przywołujące skojarzenia z Kendrickowym, nie tylko za sprawą wersów bangerem „W dól kieliszki”, bądź żywiołowe „Zmysły”. Nadające się na soundtrack dla gangsterskich klasyków (gangsterka a`la Praga) dźwięki z „Niezrzeszony” lub singlowe „Wyjebane (Tak mocno)”, było na czym się oprzeć i na czym nawinąć. Osobiście preferuje wolniejsze momenty „Nowych Rzeczy”, gdzie wcześniej wspominane ucho do bitów wychodzi na jaw.
Zanim sprawdziłem cały album wierzyłem, że słowo „sztos” stanie się product placement tej recenzji. Z premedytacją używam go na końcu by nie straciło na mocy. Drugi album to zdecydowanie level up pod każdym względem. Znów bez gości i tak jak na debiutanckim albumie silna i barwna osobowość gospodarza potwierdziła banalną prawdę, że dobre wersy same się obronią. Siłą rapu reprezentanta Radomia nadal jest „swojskość”, której nie zaszkodziły dojrzalsze wersy. Brudne flow, które dzięki swojej określonej specyfiki nigdy nie będzie perfekt traktuje jako wartość dodatnią tego krążka. Jest klimatycznie gdy bit do tego skłania, jest z pompą gdy basy tego wymagają i co najważniejsze są emocje.
W zasadzie jest to album wolny od słabych stron. Być może znajdą się niezadowoleni którym będzie brakować taki bangerów jak „Zostaję” z pierwszego LP. A tendencja do rzucania bez zahamowań wersów kosztem dykcji nigdy nie przekona szerokich mas. W tym rzecz, choć „Nowe Rzeczy” mają w sobie bakcyl uniwersalizmu lecz w głównej mierze to album dla słuchacza dojrzałego, będącego w podobnym etapie życia co gospodarz tego albumu. Podobnie jak debiutancka płyta tak i złoto dla drugiego krążka to jedynie kwestia czasu. W pełni zasłużenie, sztos to za mało. Czapki z głów Panie Piotrze!



Ocena: 9/10
Krzywa Krooopa
Pozdro
 
 

niedziela, 8 marca 2015

Kobiety na majka!..... Dzień kobiet vol. 2

To dziś! Obok Walentynek, drugi dzień w roku zdominowany przez żeńskie lobby, mafię kwiatową, producentów czekoladek i wszelkich gównianych i niepotrzebnych nikomu gadżetów. 8 marca to dzień gdy z czystym sumieniem można ustąpić kobietom, także miejsca w odtwarzaczu. Subiektywny przegląd kobiecego rapu gdzie słowa pussy, bitch wymawiane są w innym kontekście.Więc Panowie, celebrujcie ten dzień lub szykujcie się na najgorsze...
Missy Elliot- Gossip Folks. Prawdopodobnie najbardziej rozpoznawalna raperka na globie. Nie bez przyczyny.

M.I.A.- Bad girls. Jej wejście w mainstream wywołało niemałe zamieszanie. I jak to bywa w przypadku kobiet ciąża spowolniła rozwój artystki.

Lauryn Hill- Doo-Wop (That Thing). Jeden z najlepszych głosów w historii czarnej muzyki. Niestety, nie do końca wykorzystany.

Santigold- Creator. Jeszcze jako Santogold zachwyciła ciekawą barwą ale i również niebanalnym zmysłem muzycznym. Szkoda, że pieluchy i domowe pielesze podcięły skrzydła utalentowanej reprezentantce Filadelfii.

Queen Latifah- U.N.I.T.Y. . Jedna z niewielu artystek która potrafi w okamgnieniu porwać.

Nicki Minaj- Only feat. Drake, Chris Brown, Lil Wayne. Mam słabość do (byłej?) reprezentantki Cash Money. Choć nie kupuje jej komercyjnej koncepcji rapu to doceniam wysokie umiejętności.

Foxy Brown- Oh Yeah. "What's Beef?" Beef is when bitches think it's sweet. See y'all frontin in the streets and let my gat meet ya. Tyle w temacie...

Lil Mama-Lip Gloss. Przedrostek „Lil” w ksywie teoretycznie pomaga w zdobyciu popularności. Ładna buzia również...

Dynasty- Street Music. Bit od Premo? To wiele tłumaczy...

Alicia Keys- Fallin. Alicia z początków wielkiej kariery miała w sobie coś wyjątkowego. Teraz to jedna z wielu wokalistek. Szkoda

Lil Kim- Mr.Cheeks- The Jump Off. W składzie Junior M.A.F.I.A. była wizualną atrakcją, jednak członkostwo w tak zacnej ekipie nie było przypadkowe..

Ashanti- Only You. Uwodzi głosem niczym rasowa Vamp. Ok, to popik który nie powoduje odruchów wymiotnych. I jeszcze ten bit...

Angel Hanze- Werkin Girls. Raperka która na dłuższą metę staje się cholernie monotonna. Ale na „szybki numerek” całkiem ok opcja.

Aaliyah- More Than A Women. Głos który intrygował i zawrotna kariera brutalnie zatrzymana...

Erykah Badu- On&On. Pierwsza Dama tego zestawienia? Jedno jest pewne, ten talent nie pochodzi z ziemi.

Iggy Azalea- Pussy. Nie będę się znęcał na raperką z Australii. Co prawda, ostatnie miesiące dały Iggy komercyjny sukces lecz również zaprocentowały zmożoną falą hejtingu, nie bez powodu samej zainteresowanej. Trzeba przyznać, że początki miała obiecujące.

The Lady of Rage- AfroPuffs. Co by nie było- Klasyka. Ziomalka Snoopa potrafi zabujać.

Gavlyn- Gulity Pleasure. Parę miesięcy temu ta ksywa padała często. Trochę nad wyraz choć mogę się mylić.

Beyonce- Crazy In Love feat. Jay-Z. Nie ma co ukrywać. Tej Pani nie mogło zabraknąć.

Eve- Who`s That Girl?– Zawodniczka której forma jest klasyczną sinusoidą. Można jej odpuścić kilka słabszych numerów i złych muzycznych wyborów.

Azaelia Banks- Liquorice. Kolejna postać budząca skrajne odczucia. Dużo lepiej się ją ogląda niż słucha, przynajmniej tak jest w moim przypadku. 

Jhene Aiko- Wading. Aksamitny głos, wyjątkowa uroda, zmysł do właściwych wyborów muzycznych. Czego chcieć więcej?


Pozdro
Krzywa Krooopa